Do kościoła pociągnęło mnie przede wszystkim przejrzyste nauczanie. Pomimo poprawnej doktryny przez bardzo długo nie mogłem znaleźć w nim swojego miejsca. Później usłyszałem stwierdzenie, że ludzie przychodzą do kościoła dla Boga, lecz zostają w nim lub odchodzą z powodu ludzi. Chyba jest w tym wiele racji.
Zagadnienie, które chcę poruszyć jest dosyć ryzykowne, bo wiem, że 90% osób zada mi natychmiast pytanie: „O co ci człowieku chodzi?”. Z drugiej strony istnieją tacy, którzy odetchną z ulgą słysząc, że ktoś w końcu wyraził ich niewypowiedziane myśli.
Wielki rok
W latach 80-tych do moich rąk po raz pierwszy trafiła Biblia. Byłem bardzo przejęty tym faktem. W swoim ręku trzymałem słowo samego Boga. Wieczorami zamiast oglądania filmów na długie godziny zatapiałem się w osobistej księdze Stwórcy wszechświata. To były niezwykłe chwile, bardziej doniosłe niż jakiekolwiek inne.
Wkrótce poznałem pewnego pastora. Spotykaliśmy się na wspólne studium. Po każdym ze spotkań byłem pod takim wrażeniem mądrości Boga, że opowiadałem o tym kilkunastu osobom z mojego liceum. Pod wpływem tych opowieści jeden z moich kolegów sam zaczął spotykać się z pastorem. Ochrzcił się jeszcze przede mną. Potem ochrzcił się także kolega kolegi i kolega tamtego, razem jakieś piętnaście osób. Byliśmy rodzeństwem, które miało wspólnego Ojca. Łączyła nas młodzieńcza pasja dla Boga.
Wielkie przygnębienie
Problem pojawiał się podczas nabożeństw. Sala była wypełniona spalinami z opalanego ropą pieca. Spotkanie było wypełnione wyznaniowym slangiem i rozwlekłymi pieśniami. Żyłem w rozdarciu, bo dobrze czułem się na spotkaniach domowych z przyjaciółmi i Biblią, lecz kolejne nabożeństwa szybko nadchodziły, a wraz z nimi przygnębienie. Do kościoła chodziłem jednak regularnie, bo przeczytałem, aby zgromadzeń wspólnych nie opuszczać.
Z jakiegoś powodu inaczej było podczas wykładów publicznych i na spotkaniach młodzieżowych. Prowadzący mówili normalnym językiem i byli swobodni. Spotkaniom towarzyszył uśmiech i fajna muzyka. Przegrywałem ją na kasety i z dumą pożyczałem kolegom ze szkoły.
Chciałem przyprowadzać kolegów do kościoła, lecz było to miejsce, w którym nawet ja sam czułem się źle. Znajomi, którzy czasami przychodzili czuli się tak samo jak ja, ale nie musieli próbować tego stanu akceptować. Po prostu nie przychodzili więcej. Gdy próbowałem współwyznawcom mówić o spostrzeżeniach na temat naszej społeczności, pamiętam jak pocieszali mnie mówiąc, że „Duch Święty przysłania oczy gości na nasze niedoskonałości” i przez kolejne lata nic nie zmieniali w wizerunku zboru. Były to kochane i szczere osoby, ale w czym uczestniczyłem, gdy zbieraliśmy się razem było dla mnie druzgocącym duchowo doświadczeniem.
Wielka radość
Uwielbiałem spotkania w mieszkaniu pastora podczas szczególnych okazji, kiedy szliśmy na miasto, aby ewangelizować. Nazywaliśmy te dni „Świętem Kolportera”. Pamiętam setki książek, tysiące czasopism oraz ulotek leżących na podłodze, które ładowaliśmy w plecaki, by zanieść do ludzi. Wieczorem dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami. Na ulicznych stoiskach poznawałem wiele osób, które potem odwiedzałem w ich w domach. Momenty kiedy ludzie odpowiadali na Słowo Boże były nieporównywalne z niczym innym.
Wielkie rozczarowanie
Wyjechałem do Seminarium. Tam nabożeństwa wyglądały znacznie lepiej. Muzyka była na znacznie wyższym poziomie, ludzie lepiej ubrani, a kazania bardziej inteligentne, a jednak w dalszym ciągu czegoś na tych nabożeństwach brakowało. Zacząłem się wtedy martwić, że coś jest ze mną nie tak. Wszyscy umieli jakoś normalnie uczestniczyć w życiu zborowym, lecz nie ja. Wkrótce poznałem sporą grupę studentów, którzy na nabożeństwo woleli chodzić do lasu, gdyż czuli się podobnie jak ja.
Przestałem być katolikiem, bo nie chciałem już ceremonii, obrzędów oraz słów bez duchowego przesłania. W ewangelii pociągnęła mnie wspólnota z Bogiem i ludźmi. Nabożeństwa, w których teraz uczestniczyłem były inne w formie, ale w duchu były podobne do tych z katedry. Spontaniczne modlitwy w stałych punktach nabożeństwa okazały się powielaną kalką, a to co miało być kazaniem Słowa Bożego było często wygłaszaniem własnych poglądów.
Pewnego dnia moja dziewczyna zaprosiła na nabożeństwo swoją koleżankę, z którą razem studiowały fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Kazanie miał jeden ze znanych mówców. W jego wystąpieniu nie było jednak ani treści, ani ducha, ani nawet formy. Koleżanka sama z siebie później powiedziała: „nie chcę być nietaktowna, ale mówca chyba nie bardzo wiedział o czym dokładnie chce mówić”. Moja dziewczyna przepłakała wieczór, bo przez cały tydzień czekała na dzień, który stał się porażką. Wydarzyło się to na uczelni, w miejscu, które powinno być umysłowym i duchowym centrum życia kościoła, jego wizytówką.
Wielka nadzieja
Pewnego razu nabożeństwo odbywało się w ogrodzie pod Szczecinem. Ludzie grali na gitarach, tamburynach i bębnach. Grał ten kto miał potrzebę i instrumenty. Nikt niczego nie zapowiadał. Spotkanie toczyło się naturalnie. Doświadczenia trwały długo i nie było końca wyrażaniu Bogu wdzięczności. Kazanie nawodniło wyschniętą duszę. Nabożeństwo było bardzo długie, ale nie było w ogóle męczące. Po posiłku wiele osób modliło się jeden za drugim porozrzucani po ogrodzie. Po tym nabożeństwie odzyskałem wiarę, że jest możliwe istnienie idealnego zboru. Ci ludzie byli autentyczni i cieszyli się Bogiem tak samo w kościele jak i poza nim. Ten fakt właśnie sprawił, że to nabożeństwo było wspaniałe.
Wielkie wyzwanie
Kilka lat temu odwiedziłem pewien kościół. Mówca miał rewelacyjne przesłanie. Kupiłem nawet nagranie z tym kazanie. Kilka miesięcy potem znowu odwiedziłem ten kościół. Kazanie znowu było na bardzo wysokim poziomie. „Mam szczęście!” – pomyślałem przyzwyczajony do rzeczywistości z własnego podwórka. To nie było jednak szczęście, lecz codzienność, gdyż jak się okazało, wszystkie kazania były na takim samym wysokim poziomie. Dobrze wiedzieć, że istnieją dobre wzorce do naśladowania i dążyć do nich.
Nabożeństwo jest najbardziej rozpoznawalną aktywnością działalności kościoła. Usługujący powinni brać udział w regularnych szkoleniach i być w jakiś sposób oceniani. Jakość nabożeństwa nie może być loterią przypadku. Trzeba dołożyć wszelkich starań, aby dobrze reprezentowało ono Boga, kościół oraz nas samych. Musi być ciekawe i odżywcze zarówno dla dorosłych jak i dzieci i młodzieży.
Maciej Strzyżewski
Taki jaki jest każdy wyznający wiarę w JEzusa Chrystusa na codzień taki jest kościół. Takie jest nabożeństwo jak ile do niego wnosi każdy uczestnik. A poza tym kościół to ty i ja. A biblia mowi o kościele gdzie jest dwóch lub trzech zgromadzonych w imieniu moim tam jestem pośrodku. Jeśli ktoś szuka wzorca w kościołach jako formacjach nigdy go nie znajdzie. Jeśli kościoła nie zbuduje Budowniczy w każdym z osobna i nie dołożymy wszelkich starań aby się sami budować bezsensu jest szukać wzorców bo tam ich nie ma. Wzorzec jest tylko jeden a jest nim JEzus Chrystus w nas nadzieja chwały. pozdrawiam.
Najgorszy jest stan, gdy męczarnia podoba się, a czasami nawet jest powodem do dumy. W jednym z kazań usłyszałem takie stwierdzenie: „Nieszczęściem współczesnego kościoła jest to, że przywyczaił się do swojego kiepskiego stanu i zaakceptował go.”
Czytając ten artykuł zobaczyłem siebie, gdyż miałem zupełnie podobne odczucia i przeżycia jak autor. Podzielam myśl, że nabożeństwo powinno być wizytówką Kościoła i magnesem przyciągającym ludzi. Nie tylko dobre doktryny ale gorąca społeczność ludzi poddanych Duchowi Św. decydują o wzroście Kościoła.
W moim zborze nabożeństwa odbiegają od tradycyjnych nabożeństw ADS, staramy się chwalić Boga w Duchu i w prawdzie. To znaczy musi być czas na kazanie słowa, studium lekcji ale również dużo czasu przeznaczamy na wielbienie Boga poprzez różne formy ekspresji, instrumenty muzyczne, wiele pieśni i refrenów, pielęgnujemy ogród modlitwy wraz z modlitwą za chorymi itd. To powoduje, że mamy szerokie grono stałych przyjaciół i gości, którzy chętnie tu wracają.
To pokrzepiające słyszeć, że są takie zbory jak Twój. Fajnie też było w Kołobrzegu. Wiele osób po przyjściu na nabożeństwo pozostało w kościele. Nabożeństwo pozostaje tam główną akcją ewangelizacyjną. Pamiętam starszą panią, mamę jednego z chłopaków. Przez całe nabożeństwo płakała, a potem powiedziałą: „Z czymś tak pięknym i ciepłym jeszcze się nie spotkałam. Będę tu przychodziła regularnie.”
Pionierzy Kościoła (i wcześni chrześcijanie, i pierwsi adwentyści z liderami na czele), jeśli chodzi o życie religijne (!) wyznawców, posługiwali się kluczem następującym:
1) każdy wierzący przede wszystkim brał udział w spotkaniach (nierzadko codziennych) w gronie przyjaciół, gdzie budował się, dzielił, uczył, wstawiał i był uzdrawiany;
2) osobiście był zaangażowany w studium Słowa i dzielenie się zrozumieniem i odkryciami (zanim było Pismo Święte w dzisiejszej formie, były przecież księgi proroków, Ewangelia, listy);
3) czasem, gdy akurat była taka możliwość i przynaglenie Ducha Świętego, ktoś głosił kazanie (w początkach formowania kościoła adwentystycznego – gdy akurat był objazdowy kaznodzieja i było na to przyzwolenie grupy).
Dzisiaj klucz ten mamy odwrócony:
1) jeśli jest źle – prawie wszyscy „wierzący” biorą udział w cotygodniowych nabożeństwach traktując jako chrześcijański obowiązek udział w… kazaniu (niestety często takim, jakie autor wyżej opisuje); jeśli jest dobrze – szukamy z modlitwą odpowiedzi na pytanie, czy Bóg posyła nam kogoś z potrzebnym nam Słowem;
2) jeśli jest źle – bardziej gorlliwi przychodzą już (!) na początek cotygodniowego nabożeństwa, by wziąć „udział” w tzw. lekcji szkoły sobotniej, nierzadko w celu podkreślenia swojej religijności; jeśli jest dobrze – studiujemy Pismo w oczekiwaniu, że Bóg objawi nam (osobiście nam lub nam: Kościołowi) to, czego potrzebujemy do codziennego rozwoju, a na większych spotkaniach poszerzamy to studium o zrozumienie współbraci i w oczekiwaniu objawienia dla kogoś w gronie, w którym studiujemy;
3) jeśli jest źle – jeśli chcesz być bardziej święty – jesteś członkiem jakiejś grupy modlitewnej (na której, niestety, niejednokrotnie zmawia się formułki, co graniczy z bałwochwalstwem); jeśli jest dobrze – prowadzimy życie modlitewne w małej grupie ludzi, którzy wzajemnie sobie ufają i chcą się za sobą wstawiać w najtrudniejszych nawet sprawach.
Spróbuj włożyć odwrotnie klucz do zamka – będzie pasować?
Problemem nie jest forma spotkań (cieszę się, że autor artykułu zwrócił na to uwagę), tylko właściwe zdefiniowanie (i zrozumienie) podstawowych pojęć: kościół, wspólnota, nabożeństwo, uczniostwo, karmienie się, wzrastanie…
Serdeczne pozdrowienia bracia i siostry 🙂 idźmy za powołaniem, a przyzwyczajenia są po to, by je Duch, życie i nabywana mądrość korygowały.